NEWS

Gdzie zniknęło Best of Five?

Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie…

Brakuje mi ostatnio w polskich turniejach squashowych jednej rzeczy. Mówiąc dokładniej, tęsknią za nią, bo mam wrażenie, że kiedyś była czymś powszechnym, ale ostatnio jakoś… zanika.

Chodzi o pewien – moim zdaniem! – dobry zwyczaj. Chodzi o wartości. Chodzi o wizję i obraz squasha. Chodzi o… system.

Ale bez obaw: to nie będzie tekst o tabletach. Chciałbym porozmawiać o systemie… rozgrywek! Debata „best of 3 czy best of 5” miała już co prawda swoje długie 5 minut w PSA, ale w Polsce rozmawiamy o tym mało, a chyba niepostrzeżenie zaszła w tym temacie zmiana.

Moja diagnoza na dzisiaj brzmi tak, że liczba turniejów, w których gra się wszystkie mecze PRZYNAJMNIEJ w górnej drabince do 3 wygranych setów / best of 5 stale się zmniejsza. (Takie wydarzenia gdzie i górna, i dolna drabinka grają bo5 chyba przestały istnieć całkowicie).

A szkoda.

Przypuszczam, że w tym miejscu wytworzą się dwa, mniej więcej równe obozy: zwolennicy „grania więcej” i „kończenia turniejów wcześniej”. Ja zaliczam się do tego pierwszego obozu i myślę, że argumentów przemawiających na jego korzyść jest więcej.

Mohamed El Shorbagy przekonywał, że w squasha trzeba grać best-of-five, bo element wytrzymałości fizycznej jest i zawsze był jednym z kluczowych w tym sporcie. Oczywiście, Mo Shorbagy może sobie gadać, bo gra tylko 1 mecz dziennie, a polscy zawodnicy na dużym turnieju B+ jakieś 5-6 meczów. To jednak podobne, bo bardziej rozciągnięte w czasie wyzwanie dla organizmu (tzn. nasze 5 meczów/dzień do jego 1 mecz/dzień). No i nasze mecze mają zazwyczaj zróżnicowany, powoli rosnący poziom trudności. Pzień po turnieju możemy zresztą leżeć w wannie, obłożeni lodem, a Shorbagy musi grać spotkanie kolejnej rundy.

Poza tym: nie wiem, czy spotkałem już polskiego squashystę, który powiedziałby „a ja lubię grać do dwóch wygranych setów”. To naprawdę bardzo rzadko sprawia komuś przyjemność. Oczywiście, ma to swoje zalety w meczach, które wydają się oczywiste i z góry rozstrzygnięte, bo po prostu szybciej się kończą. Mam czasem jednak wrażenie, że nawet zawodnicy „lepsi”, faworyci, woleliby za cenę tego jednego seta więcej (3:0), nie martwić się, że kilka przypadkowych piłek w dwóch setach wyeliminuje ich z turnieju.

Mocno za tym systemem przemawia do mnie też perspektywa zawodnika „słabszego”. Zaczynając swoją karierę, idąc na duży turniej, w którym wiesz, że nie zagościsz w drabince górnej zbyt długo (bo np. wylosowałeś #1), każda dodatkowa chwila na korcie z lepszym graczem jest bardzo cenna dla przegrywającego. To zresztą trochę taki gest szacunku i wyróżnienie dla osób, które utrzymują się w górnej drabince. Tam naprawdę powinno się grać wszystko do 3 wygranych setów choćby po to, żeby wygrywający czuli, że dostają nagrodę za swoje wyniki.

Wszystkim, dla których „granie więcej” jest karą i którzy narzekają w myślach, że „po co więcej setów, nie będę zaraz miał siły” radzę… popracować nad kondycją? Przecież na turnieje nie przychodzimy tylko pogadać ze znajomymi (jeśli to kogoś główny cel, to nic złego, ale wtedy rezultaty stają się chyba średnio ważne więc nie powinno się też narzekać na ilość setów koniecznych do rozegrania). Squash ma męczyć. Turnieje mają być największym, najtrudniejszym sprawdzianem wszystkich atutów i pokazywać niedociągnięcia. To przecież też test z umiejętności zadbania o ciało w przerwach między meczami i maksymalnego przyspieszania jego regeneracji. Jeśli ktoś z kim grasz nie potrafi wytrzymać fizycznie 4 meczów, a ty owszem, to powinieneś mieć z tego powodu jakąś przewagę.

No właśnie: a może nie powinieneś? Pisałem wyżej, że chodzi też o „wizję” squasha jaką mamy i nie wątpię, że sporo osób ma wizję inną i wcale nie zgadza się z tym, o czym mówiłem. Granie do „dwóch wygranych” zmienia podejście do gry i – przeważnie – premiuje przecież zawodników o określonym profilu. Potrafisz szybko wejść w mecz i skutecznie zaryzykować ataki w pierwszych kilku piłkach? To znaczy, że w krótszych meczach, nawet lepsi przeciwnicy będą mieli z tobą kłopoty i może zabraknąć im czasu na nadrobienie strat. W systemie bo5 wytrzymalszy zawodnik, mimo że zdobywa mniej winnerów, ma więcej czasu, żeby zmęczyć rywala i w ten sposób zmniejszyć też ilości jego szybko zdobytych punktów.

Dla organizatora turnieju kwestia systemu rozgrywek ma zresztą pewnie bardzo mało wspólnego z tym całym filozofowaniem, które możecie przeczytać wyżej. Chodzi o zwykłą logistykę. Turniej, w którym gra się systemem bo5 w sumie tylko 4 meczach (półfinały, finał, 3. miejsce) zajmuje mniej czasu, korty są wolne wcześniej, klub wydaje mniej pieniędzy, zawodnicy krócej czekają, szybciej są w domu i w związku z tym są – w teorii – bardziej zadowoleni.

Cóż, z własnych organizacyjnych doświadczeń mogę powiedzieć, że chyba warto jednak zaryzykować i wydłużyć turniej. Miałem okazję organizować je w kilku klubach i mimo narzekań „najlepszych”, którzy chcieliby od razu grać finał i wyjść z pucharem do domu, to wiele osób cieszyło się, że może sobie spoooro „pograć”. Niektórzy musieli się przyzwyczaić, ale później narzekali na nadmiar gry już mniej (lub ciszej). Może dlatego tak martwi mnie ten nowy trend, w którym praktycznie wszędzie, nawet przy niewielkich, 16-osobowych drabinkach, gramy tylko do dwóch wygranych. Bo nikt nie będzie już nawet pamiętał, że można inaczej.

(Uwaga: rozumiem, że przy 3 kortach i tak jest trudno zrobić cokolwiek na wstępie, ale mając +6 czy – ekhm, ekhm – 32 korty fajnie pozwalać zawodnikom częściej rozgrywać pełne mecze).

Po stronie którego „systemu” wy jesteście? Wolicie grać dłużej i uważacie, że „prawdziwe mecze”, to te potencjalnie pięciosetowe? A może jesteście fanami przyspieszania wstępnych rund i szansy na zaoszczędzenie sił na późniejsze mecze?

Czekamy na Wasze komentarze i sugestie na naszym Facebooku!

  • Adrian Fulneczek, 7 dni
    adrian.fulneczek@gmail.com

Leave a Comment